Franzen napisał powieść, która mniej więcej do połowy swojej objętości mnie zafascynowała, a od połowy zaczęła rozczarowywać. Zafascynowała rozmachem, obszerną panoramą amerykańskiego społeczeństwa połączona z drobiazgową, budząca zaufanie obserwacją życia na pozór zwyczajnej rodziny pochodzącej z klasy średniej. Tak jakby umiejętnie operował obiektywem kamery - to oddala obraz ukazując panoramę społeczna i polityczną współczesnych stanów Zjednoczonych, to dokręca soczewkę i ogniskuje uwagę czytelnika na kilku bohaterach, których mamy okazję poznać na przestrzeni niemal całego ich życia, towarzyszyć w najważniejszych momentach: dojrzewanie, narodziny miłości, młodzieńcze marzenia, boleśnie rewidowane przez codzienność, dorastanie dzieci, narastająca frustracja i lata małżeńskiego kryzysu. Zaciekawił mnie trójkąt: małżeństwo Patty i Waltera oraz orbitujący wokół nich przyjaciel ze studiów, muzyk - Richard, jednak łączące ich namiętności i konfiguracje, z początku intrygujące, w drugiej części książki zaczęły stawać się coraz bardziej banalne. Podobnie banalnie zaczęła brzmieć sama "wolność", odmieniana przez autora przez wszystkie przypadki - od wolności politycznej, erotycznej, tej prawdziwie amerykańskiej wolności osobistej, do zgubnej wolności od odpowiedzialności, z którą Amerykanie również miewają problemy. Najbardziej rozczarowało mnie zakończenie książki, w którym zgrabnie rozplątały się wszystkie zaplątane wcześniej wątki, gdzie dramatyzm wydawałoby się nieodwracalnych decyzji został w porę zastąpiony przez autora prawdziwie amerykańskim happy end'em. Choć czytało się całkiem przyjemnie, pozostało wrażenie, że Franzen to nie Tołstoj i choć miał widocznie ambicje napisania wielkiego dzieła, starej dobrej powieści, to wyszła z tego jedynie zgrabnie nadmuchana bańka - piękna, ale jednak w środku pusta.